niedziela, 14 listopada 2010

Kilka impresji z Goa c.d.

 Z Banaulim docieramy do oddalonego o ok. 3o km Palolem. Tu panuje zupełnie inny klimat. Ta wioska to istna egzotyka. Po obu stronach „głównej drogi” dominuje gąszcz lepianek pokrytych liśćmi palmowców, pomiędzy nimi splot dzikich ścieżek- przypomina to trochę afrykańską wioskę. Nasz bambusowy domek z karton gipsu znajduje się dosłownie na obrzeżach tego buszu, tak że, w nocy jest niesamowity klimat, który podkręcają grasujące tuż za bambusowym płotkiem dzikie świnie (nie mylić z dzikami). Nasz resort jest jeszcze nie w pełni gotowy na otwarcie sezonu co ma ogromne korzyści – jest pusto i tanio! Z pośród ok. 15-tu chatek zamieszkałych są tylko trzy łącznie z nami. Drobne prace są w toku. Zachwycamy się naszym domkiem i szybko udajemy się wąską ścieżką biegnącą pośród lokalnych domostw i obok katolickiego kościoła na oddaloną o 2 minuty plażę. Plaża zaczyna się tuż za kościołem. Kolejny raz dajemy się zaskoczyć- plaża okazuje się być zupełnie odmienną od tej z Banaulim. Wybrzeże tworzy zatoczkę, niedaleko znajduje się wyspa motyli, z prawej strony do morza dołącza niewielka rzeka oddzielając plażę od pobliskiego wzgórza. Wzdłuż rozciągają się kolorowe knajpki w jednej z nich delektujemy się owocami morza i smażonym tuńczykiem-palce lizać. Koło południa zanosi się na deszcz a wieczorem już pada na dobre. Siedzimy przy świecy na werandzie naszej bambusowej chatki z butelką indyjskiego wina zanurzeni w opowieściach o samotnych wyspach i ich odkrywcach, w tle Mozart, a na zewnątrz szaleje deszcz. Co jakiś czas z buszu wynurza się kontur i chrząkanie świni. Po pewnym czasie robimy się głodni więc Łukasz wyrusza na polowanie do miasta. To cała wyprawa- leje deszcz, jest ciemno- tu nie ma mowy o latarniach, trzeba przedzierać się przez gąszcz opanowany przez świnie i odnajdywać ścieżki. Czekam z napięciem, pełna obaw w bezpiecznej małej chateczce wyobrażając sobie że, oto jestem żoną rybaka który wyruszył na połów z naszego samotnego domku na przylądku dobrej nadziei. Po 20 minutach powraca cały z dwoma omletami i ciepłymi bułkami. Pobudzeni omletami no i oczywiście winem Sante postanawiamy udać się na przechadzkę w szalejącym deszczu brzegiem morza. Ubieramy kąpielówki i nasze „sztormiaki” i w drogę! Fale na morzu tańczą niczym w rytmie szalonej samby, z oddali widać światełka maleńkich kutrów rybackich. Jest odpływ, na piasku pod stopami wyrastają muszle. Naszą uwagę przykuwają jednak maleńkie niebieskie drobinki które połyskują jak pył gwiezdny na mokrym piasku, przypomina to  mikroskopijne świetliki, które zapalają się i gasną z tym że, koloru niebieskiego i  unoszące się nie w powietrzu ale na wodzie. To istna magia. Czujemy się jak odkrywcy, naszym oczom odsłaniają się małe wielkie cuda. Przemierzamy zahipnotyzowani mgławicę, nie widoczną gołym okiem za dnia. Przemoczeni do suchej nitki wracamy naszą ścieżką, w górze nad naszymi głowami miotają się liście palm. Po drodze mijamy dorodne drzewo z wielkimi jak talerze liśćmi. Chcąc bliżej przyjrzeć się drzewu, podświetlamy jego koronę. Na jednym z liści coś siedzi- długo zastanawiamy się cóż to, w końcu dociera do nas że, to cztery maleńkie ptaszki śpią przytulone w swym bezpiecznym od nawałnicy schronieniu. Oczarowani tymi miłymi chwilami wracamy do naszej chatki. Stukot deszczu o znajdujący się pod liśćmi brezent przywołuje wspomnienie namiotu. Trzeba przyznać że, nasz „namiot” sprawuje się świetnie- po całej nocy wylewnych deszczy nie widać nawet jednej kropelki wody. Po południu udajemy się wzdłuż wybrzeża w stronę skał u podnóża wzgórza. Wspinamy się po skałach chcąc dojść aż na kraniec, ciekawi jaki widok wyłoni się za zakrętu. Skały są odwiedzane jedynie przez kraby. W tejże scenerii zastaje nas zachód. Powyżej głazów znajduje się zbocze z rzadka porośnięte palmami. Nie chcąc wracać w ciemnościach trudną  drogą skalną, postanawiamy wdrapać się na wierzchołek i lądem przebyć powrotna drogę. Wzgórze okazuje się jednak równie ciężką opcją . Tradycyjnie szybko zapada zmrok. Po pas brniemy w chaszczach, w ciemnościach bez czołówek. Bez ukąszeń węży, za to zeżarci żywcem przez moskity docieramy w końcu do ścieżki jednego z resortu a następnie do „centrum” naszej wioski. Kolejne dwa dni spędzamy leniwie na plaży w małej zatoczce z której wystają wielkie skały, które podczas odpływu stoją całkiem odkryte. Tu wygrzewamy się jak jaszczury na głazach, obserwujemy podwodny świat, zbieramy muszle, pływamy i ciągle czekamy na duże fale w których można szaleć. W Palolem trwa teraz hinduistyczny Diwal- festiwal światła. Na plaży widać fajerwerki, każde domostwo ma wywieszony na ganku urokliwy kolorowy lampion, na progu palą się świeczki, niektórzy zapalają lampki, nawet niektóre palmy są oplecione światełkami. Przypomina nam to o zbliżających się świętach Bożego Narodzeniach. Następnego dnia podejmujemy decyzję o dalszej włóczędze i z żalem opuszczamy to przyjemne Goa. Zmierzamy do kolejnego stanu –Karnataki a konkretnie do Gokarny.



























5 komentarzy:

  1. Witajcie.A co to za stworzonka na drzewku??Zdjęcia po prostu są zaje... Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj!ktoś tu nie czyta uważnie:)to cztery przytulone do siebie ptaszki, dwa z jednej strony i dwa z drugiej, siedziały pod liściem w czasie ulewy:)pozdrowionka!

    OdpowiedzUsuń
  3. "Na jednym z liści coś siedzi- długo zastanawiamy się cóż to, w końcu dociera do nas że, to cztery maleńkie ptaszki śpią przytulone w swym bezpiecznym od nawałnicy schronieniu."A to oto chodziło!!Teraz kapuje ;)Pozdro.Ps,Zbliża się ZIMA brrrrrrrr.

    OdpowiedzUsuń
  4. A lekcje krykieta już były?Widze,że dzieciaki juz trenują ;)W Katowicach szarówa i leje :(

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochani,dziękujemy za kartkę.Jest cudowna. Jedzenie wygląda fantastycznie. Wy wyglądacie pięknie(chudzinki) Ale wam zazdroszczę słonka. Buziaki

    OdpowiedzUsuń