piątek, 29 października 2010

pocztówki z Varanasi




ganga ceremony










sen w popiołach ludzkich






pranie




golibroda










Manikarnika Ghat





świątynia w podwórzu











prasa






czwartek, 28 października 2010

Podróż kulinarna cz.I

Nasza podróż jest również podróżą kulinarną. Muszę przyznać, że  90% tego co dotąd tu jedliśmy jest doskonałe i warte jest opisania w osobnym poście. Żywiąc się tu w zasadzie zapomnieliśmy o mięsie, nie dlatego, że nie można go dostać, raczej  ze względów bezpieczeństwa (poziom higieny daleko odbiega od naszych norm), ale wegetariańskie posiłki jakie tu serwują, ich smak i różnorodność w pełni rekompensują ten brak. Nie powiem bym nie miał czasem tęsknot do np. schabowego, czy innego tradycyjnego polskiego jedzenia, ale dzieje się to najczęściej wtedy gdy podróżujemy i spędzamy np. dobę w autobusie bądź pociągu, żywiąc się wtedy najczęściej tym co mamy z sobą (najczęściej są to banany i sucharki). Jeśli piszę już o minusach żywienia się tu (dotyczy to  przede wszystkim tego gdyby człowiek chciał się sam żywić i nie korzystać z restauracji ), to napiszę od razu, że brakuje pieczywa (w naszym rozumieniu), z których można by zrobić kanapki na drogę, oraz to, że nie wolno nam jeść owoców i warzyw których nie można obrać. Dodatkowo w sklepikach prowadzonych przez Hindusów, jest wszystko i nic. Głównie słodycze, chrupki, chipsy i papierosy, w zasadzie nic konkretnego. Tyle narzekania, teraz chciałbym przejść do pochwał. Z rzeczy, które dotąd skosztowaliśmy najbardziej odpowiada nam Thali –jest to zestaw dań podawanych najczęściej w okrągłych miseczkach na dużej tacy. Zestaw ten różni się w zależności od restauracji i ceny jaką się płaci. Wspólną cechą jest miseczka ryżu i sos Dal. Sos ten przygotowuje się najczęściej z rozgotowanej soczewicy z duża ilością wonnych przypraw (głównie curry),( trochę może kojarzyć się z grochówką). Kolejna miseczka zawiera gotowane warzywa np.: kalafior, brokuł ziemniaczki pokrojone w kostkę, itp.  Warzywa te są również w gęstym sosie , doprawionym kuminem, kolędrą i masą innych przypraw. Sosy te są tak zrobione, że mimo iż są to potrawy wegetariańskie smakują jakby były z pod pieczeni, kolejna miseczka może zawierać np. podsmażane ziemniaczki doprawione ziołami, kuminem, czasem imbirem, do tego dodają ciapate, czasem coś słodkiego, ciasteczko, banan smażony w cieście (prawdopodobnie naleśnikowym) czy jak ostatnio jogurt  z kawałkami ananasa. Często dodawane jest też coś w rodzaju ciapate, tylko że jest chrupiące, trochę jak powiedzmy duży chips lub wafelek, na razie nie rozgryzłem jak to pieką i z jakiego ciasta. Natomiast ciapate jest bardzi proste do wykonania, zresztą nie różni się ono niczym od placka do buritto, czy od tych w które zawija się kebaba. To po prostu placek zrobiony z mąki wody, soli i odrobiny oleju pieczony na kamieniu lub kawałku blachy.  Z drugiej strony jedliśmy już różne odmiany tego hinduskiego chleba. Były już takie które miały wmieszane w ciasto  cebulkę, ziemniaki, biały serek  Teraz kiedy to piszę jesteśmy jeszcze przed śniadaniem a ja przez opisy tych potraw stałem się bardzo głodny, tak więc na dziś tyle o podróżach kulinarnych  idziemy coś zjeść… ale  cdn…/Łukasz/

Varanasi po raz drugi

Z Chitwan wyruszamy o 9.30. Zakupujemy bilet turystyczny( po namowie faceta z guest housu- że niby tourist bus jest szybszy, wygodniejszy, nie zatrzymuje się co chwilę i co najważniejsze nie będzie problemu z połączeniem z granicy do Varanasi)i oczywiście jedziemy zwykłym ”ordinary bus”. Facet z g.h. mówił prawdę tylko co do ostatniej z rzeczy- z połączeniem nie ma problemu- autobus z granicy do Varanasi mamy po 3 godzinach czekania. Nad ranem następnego dnia, ni w ząb, ni w oko o 3.30 docieramy na bus stand w Varanasi. Postanawiamy przeczekać do 6-tej by nie płacić za 2 godziny nonsensowej nocy (noc hotelowa kończy się o 6rano). Zostajemy zatem na dworcu i obserwujemy budzące się życie. Hindusi oczekujący na dworcu śpią na ziemi, co chwile któryś niczym mumia powstaje i idzie w sobie tylko znanym  kierunku.  Wypijamy szklaneczkę czaiu z mlekiem, poczym obserwujemy biegające cichaczem  po stołach owej przydrożnej jadłodajni szczurki. Milutkie cwaniaczki są szalenie zwinne. Co parę minut odpieramy ataki rikszarzy, potem ich ignorujemy i stają się niewidzialni. To co najbardziej męczy to pytanie „Where are you come frome?” -from South AfricaJ.Zaczyna padać, przenosimy się pod dach dworca podobnie jak leżące obok krowy. Jedna z nich trzaska gówno. Podchodzi „strażnik dworca” i wygania krowy kijem wdeptując w soczyście miłe odcienie zieleni. Dobiega 5.30 postanawiamy wykonać jakiś ruch, chociaż zachwytom nie ma końca. Docieramy do Elvisa. Jak usłyszeliśmy z ust właściciela z dużym brzuchem o pseudonimie Lala -niestety Irlandczyk był zmuszony opuścić g.h, dlaczego? przemilczał-ale jest jeszcze ponoć w Varanasi. No cóż spotkanie nie było na 100% , pewnie znalazł jakieś lepsze lokum. To bazuje tylko na zmęczeniu turystów których wyłapują opłaceni przez Lale riksiarze oraz na legendzie rock’n’rolla nie prezentując nic z sobą więcej. Jest w prawdzie dach z tarasem (ale nie widokiem na Gange) na którym jest „restauracja” ale tak na prawdę można by przytulniej urządzić to miejsce, chociaż i tak daje odskocznie od zatłoczonych, głośnych ulic. No i może jeszcze kucharz jest dobry – to fakt. Ale to co  najbardziej przemawia za wyborem- to nie wysoka cena. Nasz pokój z przed 2 tygodni jest zajęty, otrzymujemy pokój po naszym znajomym. Śmiejemy się, że może jeszcze nasze drogi się skrzyżują i gdzieś na w plątaninie zaułków ujrzymy wiecznie rozpromienioną twarz faceta który od roku jest w podróży i pozostanie już tak do końca. Odpoczywamy, a potem po odespaniu paru godzin uderzamy na taras na kawę i Indian tea, oraz coś przekąsić. Siedzimy na dachu w błogim osamotnieniu i nadrabiamy notatki, czytamy. Nastaje późne południe i odwiedzamy Internet, potem już tylko piwko na dachu przy muzie z note booka. Nazajutrz podejmujemy decyzję, iż w ramach oszczędności odstępujemy od planu opłynięcia Gangesu łodzią (chcieliśmy z łodzi zobaczyć wieczorną ceremonię ognia na ghatach) i wybieramy się na wędrówkę po ghatach. Docieramy nad Ganges i jesteśmy zaskoczeni- wody ubyło o połowę! – odkryło się wiele schodów, które wcześniej leżały pod tonią, przybyło świątyń przybrzeżnych. Plany się rozrastają. Od jednej Izraelitki dostajemy zaproszenie na wieczorną projekcje filmu „Into the Wild”. Przed 18-tą trafiamy na Dasaswamedh Ghat , gdzie zajmujemy miejsca z dobrym widokiem na ceremonię tańca braminów z świętym ogniem. Zapada zmrok i przedstawienie się zaczyna. Pięciu braminów spożywa symboliczny pokarm, zaczynają się śpiewy,  a potem powolne ruchy z kadzidłami a następnie ogniem skierowane w cztery strony świata, ten sam rytuał powtarzają z sakralnymi wachlarzami, następnie oblewają się wodami Gangesu i ceremonia powoli dobiega końca. Wszystko trwa ok. 30 minut. Po zakończonej ceremonii wracamy z zamiarem udania się na projekcję. Maszerujemy krętymi uliczkami przy jednej z nich dobiega skądś transowa muzyka. Zaglądamy po schodach do świątyni i naszym oczom ukazuje się ołtarzyk z posągiem bóstwa. Trwa  kameralna ceremonia. Bierze w niej udział jedna kobieta w starszym wieku paląca łupki kokosa, trzech mężczyzn grających na talerzach, oraz jeden chłopak spełniający funkcję prowadzącego. Jeden z grających ma uśmiech na twarzy niczym w łagodnej ekstazie, drugi oblany potem wybija rytm coraz szybciej. Między nimi niczym szaman miota się z ogniem młody mężczyzna o hipnotycznym demonicznym wzroku, to przedzierając się między grającymi stając na wprost nas , to kładąc ukłony przy ołtarzu obrzuca go kwiatami- odnoszę wrażenie, że duch bóstwa wstąpił w ciało chłopaka. Z twarzy kobiety emanuje spokój i uśmiech, zaprasza nas gestem dłoni do środka, stoimy jednak na schodach, oniemiali z wrażenia, nie chcąc swą obecnością oderwać ich od nieba. Coś niesamowitego unosi się  w powietrzu bo po minucie zaczyna mi się udzielać bezpodstawne zadowolenie, które z czasem przeobraża się w stan bliski euforii. Zaczynam tuptać w miejscu, obok Japończyk który zajrzał na moment,też już się kołysze. Ta chwila przenosi mnie w inny wymiar, to właśnie jest zapomnienie, to właśnie jest drugie oblicze Varanasi- obok namacalnego dance macabre. Ten wieczór to chyba odpowiedź na nurtujące mnie pytanie -co takiego jest w tym mieście , że na początku się go nienawidzi a potem sprawia , ze nie chcesz go opuścić, ze wciąga jak narkotyk- to właśnie ta autentyczność, to pogodzenie się ze swoją materialnością i duchowością, zgoda materii z duchem niczym ekstatyczny taniec. Idziemy dalej, odwracam się w prawo i znowu się śmieję nie wierząc, to wieczór zaskoczeń- przy stole w g.h  Monalisa widzę twarz Irlandczyka. Teraz i on mnie dostrzega, wytrzeszcza oczy i woła do stolika. A więc tu, w Monalisie, w której 2 tyg temu przypadkiem wstąpiliśmy na kawę, nasze drogi  miały się jeszcze na chwilę spotkaćJ Wymieniamy się relacjami i otrzymujemy od niego sporą dawkę humoru. Odprowadza nas trochę w kierunku Elvisa i rozstajemy się na zawsze niezmiernie ucieszeni tym dziwacznym dniem. Jutro opuszczamy święte miasto a ja już za nim tęsknię. Rano udajemy się na wczesno poranny ostatni spacer wzdłuż ghatów- teraz kiedy woda opadła jest to już możliwe. Stare świątynie przy ghatach ,niektóre w podwórzach, które zaadoptowali ludzie na mieszkania, poranne kąpiele, pranie suszące się na schodach, golibroda wymachujący  brzytwą, stragany z jedzeniem, ofiarnymi  kwiatami do puszczenia w odmęty Gangesu, pływające dzieci, psy, małe szczeniaczki wygrzewające się w niedawno przygasłym ognisku (jak się dowiadujemy po chwili to nie palenisko tylko popioły kremacyjne, niepostrzeżenie bowiem wkroczyliśmy na drugi mniejszy Ghat gdzie odbywają się ciałopalenia). Wszechobecne krowy, łodzie i piękne zabudowania.Docieramy do ghatu  Manikarnika z wiecznie płonącymi stosami, omijamy go górą, jednak śmierć znowu przechodzi obok zaznaczając nam, że to jej teren. Przed nami po schodach schodzi mężczyzna z  białym suknem na dłoniach, sukno ma ślady krwi, w zawiniątku śpi snem wiecznym dziecko. Nad naszymi głowami unoszą się latawce. To już ostanie nasze chwile w tym  niesamowitym mieście. Zbieramy rzeczy i z wielkim żalem opuszczamy Varanasi udając się na dworzec kolejowy. cdn……     /Luis/ 

Royal Chitwan Nathional Park

Po nieprzespanej nocy w zarobaczonym dworcowym geust housie Kathmandu oraz 6 godzinach w autobusie docieramy do Saurah. Tu z głównej ulicy na której wyrzuca nas autobus mamy jeszcze 5 km do Royal Chitwan Nathional Park. Konna riksza oferuje zbyt wysokie ceny, wiec decydujemy się na mozolną pieszą przeprawę z plecakami. Po drodze zachwycamy się widokami wsi. Bananowce, daktylowce, chaty ze strzechy, lepianki, soczyście zielone pola a za nimi, hen daleko ośnieżone szczyty Himalajów. W połowie drogi kiedy mamy już troszkę dosyć, ni stąd ni z owąd zatrzymuje się jeep i zabiera nas na pakę. Wstrętne widoki z przed paru godzin ustępują miejsca tym obecnym- nieziemskim. Droga w podróży to istna sinusoida, jak cudnie jest wkraczać na jej wyżyny. Jedziemy z bananami na twarzy, uradowani niezmiernie tą zmianą otoczenia. Jeep wysadza nas pod resortem na który niestety nas nie stać. Mimo tego, właściciel zaprasza na kawę i załatwia tańszy resort razem z dojazdem. Po ostatnich przejściach z noclegiem zastanawiamy się co tym razem będzie w kątach piszczeć. Resort jednak rozwiewa wszelkie obawy. Są to małe domeczki szeregowe ala bungalowy, z tarasem, leżakami, otoczone palmami, z parasolem do siedzenia i sączenia drinkaJ, z widokiem z okna na słomianą  lokalną chatkę. Już żałujemy, że nasza wiza nepalska kończy się za 2 dni. Nie ma jednak co rozpaczać lecz cieszyć się tą piękną chwilką. Idziemy na spacer, po drodze mijają nas słonie- wracają z pracy, z safari. Pierwszy raz z bliska widzimy te kolosy.  Idziemy i czujemy, że mimo braku snu organizm zaczyna regenerację. Totalnie zaskakuje nas cisza i spokój, oraz znikoma ilość turystów. Wieczór przychodzi w niepożądanym tempie. Kupujemy piwo i udajemy się pod resortowy pusty parasol. Tradycyjnie gaśnie prąd. Siedzimy przy świeczce. Pod parasolem zaczyna się taniec owadów. Jeden z nich przypomina motyla, to chyba nocny motyl. Jest czarny, wielki i zaskakująco szybki, za szybki by móc go lepiej zaobserwować. Spoglądam na niebo przez liście palmy i nagle niebo powala mnie na kolana. Jest pełnia. Stado baranków otacza księżyc dając cudowny efekt tunelu. Mogę tak stać godzinami, po nie przespanej nocy czuję się jak w transie. Przenosimy się na tarasik i obserwujemy świetliki. Doświadcza nas magia tej nocy. Nazajutrz z rana udajemy się nad rzekę Rapti skąd wypływamy czułnem na rzekomo godzinną przejażdżkę. Płyniemy w podwójnym canoe z dwiema Chinkami i przewodnikiem z  parku. Widoki są miłe. Brzegi porastają wysokie trawy, które zamieszkuje liczne ptactwo. Rozpoznajemy King Fishera- wyglądem odbiega od tego widzianego na północy Indii- jest rudawo niebieski, zielone małe papużki, biało czarne wilgi, białe czaple, dzioborożce, dławika, oraz gołębia o odmiennym kolorze.  Przewodnik zaczyna opowiadać o krokodylach, chwilę później kanu gwałtownie się przechyla, Chaina girl zaczyna wrzeszczeć. Przed nami ukazują się ośnieżone Himalaje, lepiej widoczne niż w bliższej im Pokharze. Dobijamy do brzegu po półgodzinie i zaczyna się drugi plan programu – piesza przechadzka po dżungli z młodym przewodnikiem. Teren na który się udajemy słynie z nosorożców, jest ich w obrębie parku 120, nie mamy jednak szczęścia ich ujrzeć. Widzimy za to po drodze ich ślady stóp i odchody, jak również kupki wargacza oraz pantery. Przedzieramy się w trawach i łapiemy pijawki. Po drodze widzimy stado makaków. Obserwujemy również wszechobecne wielkie czerwone owady. Docieramy na brzeg i nagle przewodnik pokazuje na przeciwległym brzegu wygrzewającego się krokodyla. Obserwujemy go przez lornetkę, jest niemal biały jak wysuszony konar. Gdy podchodzimy bliżej krokodyl niepostrzeżenie znika. Przy kępie trawy nad brzegiem znajdujemy odciski kopyt stada jeleni. Nie wiele udaje się nam zaobserwować okazów, śmiejemy się że kupki pewnie są podkładane każdego dnia, a krokodyl to atrapa. Rozbawieni tą myślą oraz z namiastką dżungli wracamy do resortu. Południe spędzamy odpoczywając, późnym wieczorem udajemy się na nocną obserwację nad rzekę. Im bliżej Rapti, tym wyraźniej  słyszymy dobiegające z niej odgłosy bębnów. Mają tu miejsce rytualne lokalne tańce, oraz pokazy ogni. Wszystko wygląda dość egzotycznie, żałujemy, że nie przybyliśmy tu wcześniej. Tańce się kończą, zalega cisza a my dalej siedzimy na leżakach pobliskiej knajpki i upajamy się chwilą. Następnego dnia o 9.30 mamy autobus do granicy. Na wczesne rano planujemy jednak jeszcze jedną wizytę nad rzeką. O wschodzie słońca chcemy zobaczyć budząca się przyrodę. Na wschód słońca trochę się spóźniamy. Mimo to, miejsce oczarowuje. Oglądamy przez lornetkę ptaki, potem gdy budzi się ruch turystyczny na rzece, udajemy się na śniadanie. W planach jest jeszcze poranna joga i medytacja ale niestety z powodu przyspieszenia akcji wyjazdowej  nie starcza czasu na tak cudownie rozplanowany poranek. Cóż począć, do 20 października mamy ważną nepalską wizę a dzisiaj jest właśnie 20 październik, czas w drogę, kierunek Varanasi. Do Varanasi wracamy z dwóch powodów. Głównym powodem, jest fakt iż, poziom Gangesu ma się obniżyć po naszym 2 tygodniowym pobycie w Nepalu, co spowoduje odsłonięcie zalanej wcześniej znacznej części ghatów, co z kolei zwiększa szanse na lepszą obserwację życia świętego miasta. Chcemy również zobaczyć ponownie puje czyli Ganga aart Ceremony- modły i taniec kapłanów z świętym ogniem. Drugi powód dotyczy spotkania z pewnym zwariowanym Irlandczykiem poznanym w Elvisie.           

wtorek, 26 października 2010

w welkim skrocie

Uf!tyle sie dzieje, ze nie nadazamy z pisaniem!Juz zwykla podroz pociagiem zapewnia nieslychana sdawke emocji! Obecnie jestesmy w Ajancie. W skrocie -z Chitwan w Nepalu wrocilismy do Varanasi (Indie)- tam spedzilismy dwie noce, nastepnie pojechalismy pociagiem do Bhopalu a z tamtad autobusem do Bhimbetki, potem z kolei do Jangeon skad autobusem do Ajanty. Jutro wyruszamy do Ellory gdzie zamierzamy zatrzymac sie na troche i spotkac z Jackiem. Wkrotce dodamy relacje z tych miejsc i oczywiscie zdjecia!cdn...

piątek, 22 października 2010

Chitwan









w tle osniezone Himalaje












Ostatni dzień w Kathmandu


Przed nami już tylko Chitwan, potem opuszczamy Nepal i wracamy do Indii. W Chitwan , bojąc się wysokich cen planujemy tylko 3 noce. Nim jednak tam wyruszymy chcemy jeszcze w Kathmandu odwiedzić kilka rzeczy. Szczególnie zależy nam na zobaczeniu drzewa pod którym ponoć siedział Budda, nim osiągnął oświecenie. Wstajemy wcześnie i pakujemy się. Pokój mamy opuścić do godziny 12-tej więc nie mamy zbyt wiele czasu. Zapuszczamy się w plątaninę uliczek, początkowo idzie dość dobrze. Mapka, którą przerysowałem z L.P. sprawdza się, odnajdujemy kolejne ulice, mijamy liczne kapliczki i świątynie, które nieraz wyrastają przed nami w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Całe stare miasto jest takie: ciasne uliczki, ślepe zaułki ,co kilka kroków ołtarzyk bądź świątynia. Wokół tłok ludzi i wmieszani w niego szaleni motocykliści, którzy nas denerwują i stale trzeba uważać by nie zostać przez nich  potrąconym. Kiedy jesteśmy gdzieś w połowie trasy do poszukiwanego przez nas drzewa tracimy orientację. Przez jakiś czas idziemy „na czuja” ale czas upływa szybko a nie mamy go za wiele. Na szczęści spotykamy jakiś turystów, którzy mają mapę Katmandu, rzut oka pozwala mi zorientować się gdzie jesteśmy i 20 min później docieramy do celu. Drzewo to jest teraz sanktuarium bogini Paćali Bhairawy ale to ponoć tu Budda medytował 4 tygodnie nim osiągnął oświecenie. My niestety nie mamy tyle czasu, robimy zdjęcia, podnoszę z ziemi szyszkę –będzie dobrą pamiątką z tego miejsca.  Samo drzewo rzeczywiście wygląda wiekowo, obrośnięte lianami, gałęzie podtrzymywane przez podpory, które zrosły się z drzewem i wpuściły do ziemi korzenie, przy głównym pniu ołtarz hinduskiej bogini. Z żalem opuszczamy to miejsce, odwiedzamy jeszcze dwie pobliskie świątynie. Jest już przed 12-tą i musimy wracać. Planujemy wymeldować się z pokoju ale zostawić jeszcze rzeczy w naszym guest house by móc iść jeszcze nieobciążonym na Internet. Chcemy też  odwiedzić żywą boginie Kumaru, której dom jest położony przy Durbar Squer prawie po sąsiedzku naszego guest house-u. Czynimy więc z godnie z tym planem, idziemy na Internet, (traktujemy go jak spotkanie z bliskimi, cieszymy się na każdy komentarz zamieszczony na naszym blogu), następnie zmierzamy do domu żywej bogini Kumaru.  Poszukaliśmy trochę informacji na ten temat w Internecie, tak więc kopiuję je tutaj: „Drugi obiekt, Kumari-ghar, jest domem „żywej bogini Kumari”, która jest traktowana przez Hinduistów jako wcielenie bogini Taleju. Jest nią kilkuletnia dziewczynka. Głównym zadaniem „żywej bogini” jest uczestnictwo w różnego rodzaju uroczystościach religijnych, podczas których jest obwożona w specjalnym wozie. Takie czarujące życie Kumari wiedzie aż do momentu, gdy osiągnie wiek dojrzewania. Pierwsza miesiączka jest sygnałem utraty „boskości”. W tym momencie pięciu kapłanów zaczyna poszukiwania nowej „żywej bogini”. Ciekawostką jest to, że chociaż reprezentuje Ona bóstwo hinduistyczne jest wybierana spośród dziewczynek należących do buddyjskiego plemienia Nawarów. Odpowiednia kandydatka musi posiadać 32 cechy fizyczne, które są traktowane jako atrybuty Jej boskości. Między innymi musi posiadać uda jak sarna, pierś jak lew, szyję jak koncha (rodzaj muszli), rzęsy jak krowa oraz ciało jak banan.  (J) Ostateczną próbą sprawdzającą przydatność kandydatki jest spędzenie przez nią samotnie nocy w mrocznej sali wypełnionej jeszcze krwawiącymi łbami byków, złożonych w rytualnej ofierze, podczas święta Dasain, na pobliskim Kot Square. Ta z dziewczynek, która zniesie tą próbę z największym spokojem, zostaje umieszczona w świątyni Taleju, gdzie powoli „duch boskości” obejmuje Jej ciało w posiadanie. Kult żywej bogini Kumari został zapoczątkowany w 1757 roku. Jest on dla Nepalczyków bardzo ważny, nawet król Nepalu raz do roku oddaje cześć Kumari, konfirmując w ten sposób swoją władzę na następny rok” Przed domem stoi kolejka ludzi, jednak biali turyści mogą wejść pominąwszy ją, Wchodzimy na dziedziniec domu, tu jednak okazuje się, że nie mamy dalej wstępu, a nie mamy czasu czekać az bogini sama się nam ujawi. Nie pozostaje nam nic innego jak wrócić do hotelu po rzeczy i udać się na dworzec autobusowy. Tak też robimy, nie wiemy o której godzinie  mamy autobus, ale liczymy na nasze szczęście i idziemy „w ciemno”. Do Chitwan jest tylko 140 km, tak więc sądzimy, że autobusy są częste. W drodze na dworzec bierzemy w małej próbie bicia rekordu Guinnesa, do minibusu, do którego wsiadamy pakuje się jeszcze dobrze ponad 20 osób ( z mojej pozycji doliczyłem się 23 osób ale byłem zasłonięty). Na dworcu spotyka nas nie miła niespodzianka, nie dość, że rozpadał się dość gwałtowny deszc to okazuje się, że nie mamy autobusu  –odjeżdżają tylko wcześnie rano. Podłamani, nie mamy innego wyboru jak poszukać jakiegoś pokoju w pobliżu dworca i jechać dopiero rano. G.H. znajdujemy dość szybko, na pierwszy rzut oka nie wygląda tragicznie, owszem pokój to nora z brudnymi ścianami, bez łazienki ale jest za to tanio. Decydujemy się zostać –to tylko jedna noc. Kasują nas z góry co już mogło wywołać nasze podejrzenia. Wkrótce po tym jak recepcjonista zostawia nas samych pojawiają się sublokatorzy. Duże brązowe owady (Prusaki jak sądzę) wychodzą z różnych kątów na zwiady.   Eksmitujemy ich pewną ilość na korytarz, ale ciągle pojawiają się nowe. Odpuszczamy sobie walkę z nimi, naraz nie wychodzi ich więcej niż dwie sztuki, tak więc stwierdzamy że mamy moskitierę, że damy radę przetrzymać tę jedną noc. Idziemy się przejść nie chcąc siedzieć w tym pokju, planujemy wrócić późno tak by szybko zasnąć i nie myśleć za wiele o naszych brązowych współlokatorach. Spacerkiem docieramy do Thamelu dzielnicy turystycznej składającej się głównie z hoteli restauracji G.H. i sklepików z pamiątkami, w sumie nic szczególnego. Kiedy wracamy do pokoju jest już po 12-tej, kładziemy się spać.
Dwie godziny później Luiza budzi mnie ze snu. Coś przedarło się przez naszą moskitiere i próbuje dzielić nasze łoże. Bynajmniej nie są to widziane wcześniej owady. Małe okrągłe robaczki wędrują po naszej moskitierze i prześcieradle, rozgniatam jednego – zostaje krwawa plama. Na mój gust to pluskwy, wprawdzie nic nas jeszcze nie swędzi ale już wiem, że mamy po spaniu. Najbardziej obawiamy się, że powłaziły w nasze rzeczy i będą podróżować razem z nami. Robimy gruntowną inspekcje i pakujemy nasze plecaki. Jest druga w nocy, idę poszukać kogoś z obsługi. Okazuje się że hotel jest zamknięty na kłódkę, w pokoju który brałem za recepcję śpi ktoś, kto jest też gościem tego hotelu. Biegam po schodach ale nie wiem gdzie pukać, w końcu odpuszczamy i postanawiamy przeczekać do rana w naszym pokoju siedząc na brzegu łóżka. Wreszcie około 5-tej, ktoś w końcu wychodzi z któregoś pokoii i otwiera kratę hotelu. Próbuję reklamować pokój, ale spotykam na zupełny brak zrozumienia (dzień wcześniej rozmawiamy w recepcji z gościem, który mówi po angielsku – ten zaś -ani me ani be ) Jesteśmy zbyt zmęczeni na większe awantury, udaję się na dworze i kupuję 2 bilety do Chitwan. Kiedy opuszczamy Kathmandu jest trochę po 7-ej. /Łukasz/ cd....

święte drzewo Buddy


święte drzewo Buddy


kapliczka pod drzewem Buddy

zrośnięte podpory

świątynia na Teku -Kathmandu
c.d.
dom żywej bogini Kumari

c.d.

jeden z naszych hotelowych przyjaciół