niedziela, 3 października 2010

Varanasi

Przed nami długa podróż 24 -godzinna w pociągu. Przed nami Varanasi – święte miasto, miasto podążających doń pielgrzymów, miejsce ostatniej podróży Hindusów, podróży w toniach Gangesu. Jazda w pociągu okazuje się dosyć przyjemna, przedział pustawy, okresowo tylko zaludniony. Naprzeciwko siada stały towarzysz podróży 36 letni Hindus. Opowiada o ludziach w Indiach, potrawach, przyrodzie. Raghwendrati (nie pamiętam czy to samo imię czy imię z nazwiskiem)nie jest żonaty, nie ma jeszcze dziewczyny ale za rok będzie ślub. Pytam jak to możliwe, odpowiada, że wyborem małżonki zajmują  się jego rodzice, poszukiwania właśnie trwają, on zajmuje się teraz karierą. W Indiach nadal, w większości przypadków, o kandydatach na współmałżonka decydują rodzice. Często zdarzało się, wydawać za mąż 12 letnie dziewczynki, teraz wiek ponoć uległ przesunięciu. Noc przynosi ulgę, temperatura spada, pęd pociągu orzeźwia. Ze snu wyrywa mnie huk zbliżającego się expresu. Stoimy w szczerym polu, przez otwarte okno widać wielkie rozłożyste drzewo pośród stepu, okolicę rozświetla księżyc wygięty jak łuk, wokół przez napięty czarny materiał nieba prześwitują gwiazdy. Ten widok więcej się nie powtórzy więc chwytam go w sieci i chowam głęboko do torby. Przedział jest praktycznie wolny od kobiet, z wyjątkiem jednej białej, tak więc cieszymy się zainteresowaniem, zwłaszcza ze strony obsługi pociągu. Rano budzi mnie mocny uścisk w stopę, zaspana pytam Łukasza co chce ale on śpi, odwracam głowę i otwieram szeroko oczy poczym równie szybko zamykam niedowierzając-przede mną stoi młody exhibicjonista z obsługi, chłopak ulatnia się jak kamfora, pozostawiając mnie w lekkiej konsternacji -czy to była jawa czy może majak senny. Nic nie jest mnie w stanie już zszokować, zdegustować, ruszyć, odwracam się i próbuję zmienić obraz na bardziej pożądany. Za oknem totalna zmiana nastroju, krajobraz ze stepowego zmienił wystrój o 90 stopni, przeobrażając się w mały busz. Pojawiają się palmy, gąszcz zarośli, oczka wodne porośnięte białymi liliami, żółte irysy, ryż, trzcina wodna a za nią bambusowe chatki, kolorowe ptactwo –zielone przypominające wyglądem papugi, niebieskie z kolei King Fishera ale chyba za duże jak na tego widzianego w Srinagarze, białe o niewiadomej nazwie, dzikie pawie w polu uprawnym, żurawie indyjskie o długich szyjach z daleka przypominające strusie. Kolorowe motyle- czarne z białymi plamami fruwają niczym koliberki, pomarańczowe z czarnymi obwódkami, cytrusowe. Olbrzymich rozmiarów sieci zamieszkałe przez pająki przypominające nasze krzyżaki ale rozmiarem dwa razy większe. Jeden ma biały wzór na grzbiecie. Opustoszałe zarośnięte świątynie.
Po 27 godzinach docieramy do świętego miasta. „Nic nie jest w stanie mnie ruszyć” to błędne twierdzenie. To miasto jest przejmujące. Nocny spacer napawa mnie wstrętem, lękiem, wypełnia bólem. Czuję się jak w nozdrzach Yamy- boga śmierci, wciągnięta głęboko by móc zobaczyć cierpienie. Okaleczone psy ze smutnym wzrokiem, zdychająca w konwulsjach krowa przykryta płachtą, wysuszeni głodem i ciężkim życiem starcy, smród, brud i ruch jak w piekle. Varanasi –straszne miasto. Rano ten stan się pogłębia. Zaczynam przeobrażać się w Kali- mściwą bogini śmierci. Mam ochotę wysysać dusze z napotykanych co rusz barbarzyńców. Mały chłopak bawi się zdechłą myszą na sznurku, poczym rozgniata ją stopą dopełniając swego okrucieństwa. Kolejna ulica, mężczyzna znęca się nad psem ciągnąc go za ucho, aż biedak piszczy, mam ochotę wyrąbać mu z pięści, jednak zabijam go tylko wzrokiem i jeszcze bardziej ciężka odchodzę. Nie potrafię się współgrać z tym miastem, nie potrafię odpuścić. Wchodzimy do Durga Temple, świątyni Sziwy. Odczuwam z mojej strony większe przepełnienie czcią do tego miejsca niż przebywający tu wyznawcy. Jeden z nich wypina się swoim tłustym dupskiem rozmawiając z mężczyznami przy ołtarzyku bóstwa. Z przejęciem podchodzimy złożyć dar z kwiatów i czar miejsca znowu pryska- jeden z mężczyzn mówi 1oo rupii donation, na twarzy pojawia mi się wyraz wstrętu. Dajemy mu 20 rupii i odchodzimy z poświęconymi wiankami czerwonych kwiatów oraz z Sindhu na czołach. Kolejny hindus zaciąga nas do jeszcze jednej mniejszej kapliczki i każe powtarzać imiona bogów, święcąc nas kwiatami i mówiąc, że to modlitwa dodająca energii, zawiązuje nam wokół nadgarstka sznurek mówiąc , że to na szczęście. Coś rzeczywiście się zmienia, modlitwa zaczyna chyba działać, bo po jakimś czasie odczuwam spokój wewnętrzny, jakby coś zatrybiło. Odnajdujemy kolejne świątynie –świątynia małp- rozbrykane makaki rządzą, wyrywają ludziom banany jakby znając swój status w tym miejscu. Idziemy dalej, wąskim zakamarkiem docieramy nad skrawek ghatów- to nasz pierwszy z nimi kontakt, widok Gangesu, zanurzony mężczyzna, sathu – świeci mężowie, zamknięta świątynia. Nagle pojawia się chłopak i zupełnie bezinteresownie zaczyna nas oprowadzać, otwiera kolejne pokoje świątyni i opowiada o bogach tu mieszkających. Jest tu Sziwa, jego żona Parnati, syn Genesha, Kriszna. Opowiada również o świętym mężu Ali Aszczaria Baba którym ludzie powierzają swoje problemy a on im pomaga je rozwiązać. Możemy się z nim spotkać, ale dla mnie chyba najlepszym lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest właśnie to miasto. Obserwując jego problemy, moje stają się niewidoczne. Kończę, za moment wyruszamy na pierwsze spotkanie ze starym miastem i większymi ghatami. To co najwazniejsze mysle, ze dopiero ukaze sie wieczorem przy ghatach./Luis/            

1 komentarz:

  1. witajcie!!
    widzę że Varanasi zrobiło na was niezłe wrażenie, ot sama natura jedne organizmy wykluczają drugie, myślę że przy zwiedzaniu dalszych regionów miasta będziecie oczarowani widokami. pozdrawiam i czekam na zdjęcia i wasze wrażenia.

    OdpowiedzUsuń