czwartek, 28 października 2010

Royal Chitwan Nathional Park

Po nieprzespanej nocy w zarobaczonym dworcowym geust housie Kathmandu oraz 6 godzinach w autobusie docieramy do Saurah. Tu z głównej ulicy na której wyrzuca nas autobus mamy jeszcze 5 km do Royal Chitwan Nathional Park. Konna riksza oferuje zbyt wysokie ceny, wiec decydujemy się na mozolną pieszą przeprawę z plecakami. Po drodze zachwycamy się widokami wsi. Bananowce, daktylowce, chaty ze strzechy, lepianki, soczyście zielone pola a za nimi, hen daleko ośnieżone szczyty Himalajów. W połowie drogi kiedy mamy już troszkę dosyć, ni stąd ni z owąd zatrzymuje się jeep i zabiera nas na pakę. Wstrętne widoki z przed paru godzin ustępują miejsca tym obecnym- nieziemskim. Droga w podróży to istna sinusoida, jak cudnie jest wkraczać na jej wyżyny. Jedziemy z bananami na twarzy, uradowani niezmiernie tą zmianą otoczenia. Jeep wysadza nas pod resortem na który niestety nas nie stać. Mimo tego, właściciel zaprasza na kawę i załatwia tańszy resort razem z dojazdem. Po ostatnich przejściach z noclegiem zastanawiamy się co tym razem będzie w kątach piszczeć. Resort jednak rozwiewa wszelkie obawy. Są to małe domeczki szeregowe ala bungalowy, z tarasem, leżakami, otoczone palmami, z parasolem do siedzenia i sączenia drinkaJ, z widokiem z okna na słomianą  lokalną chatkę. Już żałujemy, że nasza wiza nepalska kończy się za 2 dni. Nie ma jednak co rozpaczać lecz cieszyć się tą piękną chwilką. Idziemy na spacer, po drodze mijają nas słonie- wracają z pracy, z safari. Pierwszy raz z bliska widzimy te kolosy.  Idziemy i czujemy, że mimo braku snu organizm zaczyna regenerację. Totalnie zaskakuje nas cisza i spokój, oraz znikoma ilość turystów. Wieczór przychodzi w niepożądanym tempie. Kupujemy piwo i udajemy się pod resortowy pusty parasol. Tradycyjnie gaśnie prąd. Siedzimy przy świeczce. Pod parasolem zaczyna się taniec owadów. Jeden z nich przypomina motyla, to chyba nocny motyl. Jest czarny, wielki i zaskakująco szybki, za szybki by móc go lepiej zaobserwować. Spoglądam na niebo przez liście palmy i nagle niebo powala mnie na kolana. Jest pełnia. Stado baranków otacza księżyc dając cudowny efekt tunelu. Mogę tak stać godzinami, po nie przespanej nocy czuję się jak w transie. Przenosimy się na tarasik i obserwujemy świetliki. Doświadcza nas magia tej nocy. Nazajutrz z rana udajemy się nad rzekę Rapti skąd wypływamy czułnem na rzekomo godzinną przejażdżkę. Płyniemy w podwójnym canoe z dwiema Chinkami i przewodnikiem z  parku. Widoki są miłe. Brzegi porastają wysokie trawy, które zamieszkuje liczne ptactwo. Rozpoznajemy King Fishera- wyglądem odbiega od tego widzianego na północy Indii- jest rudawo niebieski, zielone małe papużki, biało czarne wilgi, białe czaple, dzioborożce, dławika, oraz gołębia o odmiennym kolorze.  Przewodnik zaczyna opowiadać o krokodylach, chwilę później kanu gwałtownie się przechyla, Chaina girl zaczyna wrzeszczeć. Przed nami ukazują się ośnieżone Himalaje, lepiej widoczne niż w bliższej im Pokharze. Dobijamy do brzegu po półgodzinie i zaczyna się drugi plan programu – piesza przechadzka po dżungli z młodym przewodnikiem. Teren na który się udajemy słynie z nosorożców, jest ich w obrębie parku 120, nie mamy jednak szczęścia ich ujrzeć. Widzimy za to po drodze ich ślady stóp i odchody, jak również kupki wargacza oraz pantery. Przedzieramy się w trawach i łapiemy pijawki. Po drodze widzimy stado makaków. Obserwujemy również wszechobecne wielkie czerwone owady. Docieramy na brzeg i nagle przewodnik pokazuje na przeciwległym brzegu wygrzewającego się krokodyla. Obserwujemy go przez lornetkę, jest niemal biały jak wysuszony konar. Gdy podchodzimy bliżej krokodyl niepostrzeżenie znika. Przy kępie trawy nad brzegiem znajdujemy odciski kopyt stada jeleni. Nie wiele udaje się nam zaobserwować okazów, śmiejemy się że kupki pewnie są podkładane każdego dnia, a krokodyl to atrapa. Rozbawieni tą myślą oraz z namiastką dżungli wracamy do resortu. Południe spędzamy odpoczywając, późnym wieczorem udajemy się na nocną obserwację nad rzekę. Im bliżej Rapti, tym wyraźniej  słyszymy dobiegające z niej odgłosy bębnów. Mają tu miejsce rytualne lokalne tańce, oraz pokazy ogni. Wszystko wygląda dość egzotycznie, żałujemy, że nie przybyliśmy tu wcześniej. Tańce się kończą, zalega cisza a my dalej siedzimy na leżakach pobliskiej knajpki i upajamy się chwilą. Następnego dnia o 9.30 mamy autobus do granicy. Na wczesne rano planujemy jednak jeszcze jedną wizytę nad rzeką. O wschodzie słońca chcemy zobaczyć budząca się przyrodę. Na wschód słońca trochę się spóźniamy. Mimo to, miejsce oczarowuje. Oglądamy przez lornetkę ptaki, potem gdy budzi się ruch turystyczny na rzece, udajemy się na śniadanie. W planach jest jeszcze poranna joga i medytacja ale niestety z powodu przyspieszenia akcji wyjazdowej  nie starcza czasu na tak cudownie rozplanowany poranek. Cóż począć, do 20 października mamy ważną nepalską wizę a dzisiaj jest właśnie 20 październik, czas w drogę, kierunek Varanasi. Do Varanasi wracamy z dwóch powodów. Głównym powodem, jest fakt iż, poziom Gangesu ma się obniżyć po naszym 2 tygodniowym pobycie w Nepalu, co spowoduje odsłonięcie zalanej wcześniej znacznej części ghatów, co z kolei zwiększa szanse na lepszą obserwację życia świętego miasta. Chcemy również zobaczyć ponownie puje czyli Ganga aart Ceremony- modły i taniec kapłanów z świętym ogniem. Drugi powód dotyczy spotkania z pewnym zwariowanym Irlandczykiem poznanym w Elvisie.           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz