sobota, 9 października 2010

Ostatni autobus do Kathmandu.

Ostatni autobus do Kathmandu mamy 20.30  –taką informację udziela nam pan w okienku na dworcu autobusowym w Varanasi. Przezornie postanawiamy być wcześniej, opuszczamy więc Elvisa G.H. po 18-tej, i po długich bojach z kierowcami motoriksz (chcą za tę trasę od 100 do 150 rs, mimo że rano płacimy 50 rs.) ustalamy cenę na 70rs i ruszamy na dworzec autobusowy.  Jak zwykle wpadamy w szalony chaos panujący na ulicach Indii. Po pokonaniu większej części trasy ładujemy się w straszny korek. Wygląda na to, że pękła rura, bo ulica zamienia się w mini Ganges. Wody jest prawie po kolana, wdziera się do sklepów i domów, wokół wszędzie tłoczą się rozmaite pojazdy: rowery, riksze, ludzie ciągnący niewyobrażalnie załadowane wózki, motory i samochody. Wszyscy trąbią na rozmaite sposoby i próbują przepchać się o kilka centymetrów do przodu. Martwię się żeby nasza riksz nie nawaliła w tym potopie. Oczami wyobraźni widzę nas jak brodzimy w tej ciemnej wodzie obładowani naszymi plecakami –przymusowa kąpiel w Gandze –pewnie oczyściła by nas z grzechów, ale jakoś przeraża mnie ta myśl. Udaje się nam jednak jakoś przebić przez ten korek, zalana ulica kończy się, a my docieramy na dworzec. Jest tuż po siódmej, wypytujemy o nasz peron, i bez problemu  odnajdujemy go. Od 3-ki Anglików dowiadujemy się, że stojący autobus jest ostatnim dzisiaj do Kathmandu i odjeżdża za 10 min. W pośpiechu kupujemy wodę na podróż i zajmujemy miejsca w autobusie. Miejsca na bagaż w  autobusie standartowo brak, upychamy wiec jeden plecak pod nogami drugi pozostaje w przejściu. Czekamy. Mija 10 min. Potem jeszcze 20, autobus zapełniając się powoli stoi jak stał. Wewnątrz jest chyba  ponad 30 stopni C i panuje straszny zaduch. Koszulkę mam lepka od potu, jeszcze nie wyruszyliśmy a ja mam już dość. W końcu ruszamy –jest 20. 10 –rozkład jazdy w Indiach to sprawa umowna. O samej podróży nie ma co się rozpisywać. Hindusi wsiadają, wysiadają, depcząc po naszym plecaku, zdrętwiałe i obolałe ciało, próby przespania się cokolwiek. O 7-mej rano  docieramy do miejscowości granicznej. Na szczęście same formalności nie trwają zbyt długo, wypełniamy po obydwu stronach formularze, płacimy za wizę (25 dolarów za osobę za 15-to dniową wizę) i jesteśmy w Nepalu. Tu przyłącza się do nas Angielka, która jechała z nami autobusem, jej współtowarzysze jadą do Pokhary ona tak jak my do Kathmandu. Przy granicy wchodzimy do agencji turystycznej by wymienić pieniądze na rupie nepalskie. I tu po chwili (trochę za sprawą naszej nowej znajomej) kupujemy bilet na autobus do Kathmandu. Oczywiście przepłacamy (jak się okazuje potem prawie dwukrotnie) Na szczęście jest to kwota 23 zł za 8g. podróż autobusem, jednak reszta pasażerów płaci dużo mniej. Jesteśmy źli ale machamy na to ręką. Jednak nasza irytacja rośnie, kiedy autobus zatrzymuje się co 20 min., ktoś wysiada, natomiast dwóch chłopaków z naszego autobusu biega naganiając nowych pasażerów. Czasem trwa to 5, czasem 20 minut. W końcu kiedy zatrzymujemy się przy jakimś barze, kierowca okazuje nagły pośpiech, tak że nie zdążamy zjeść zakupionej zupki chińskiej. No cóż...  Wściekli wracamy do autobusa, ale teraz przynajmniej nasza jazda nabiera płynności, dopiero przed KIathmandu wpadamy w korki uliczne. Kiedy docieramy do centrum jest pio 19-tej i jest już ciemno. Na poczatek postanawiamy zobaczyć G.H., do którego zmierza Angielka. Bierzemy wspólnie taksówkę, jednak na niejscu okazuje się, że brak wolnych pokoi, natomiast nasza współtowarzyszka zostaje dzieląc pokój ze znajomymi. My próbujemy w pobliskih G.H.ale okazują się nie naszą kieszeń, tak więc znów bierzemy taksówkę i ruszamy do dzielnicy poleconej nam przez Irlandzyka poznanego w Varanasi. Kiedy wysiadamy z taksówki miły staruszek proponuje mi zakup maryski, kiedy grzecznie odmawiamy, prubóje dalej tłumacząc mi, że napewno jesteśmy zmęczeni i że jak sobie zapalimy to miło zaśniemy... Z uśmiechem odmawiam. Jesteśmy na Freak St., jest tu taniej i mimo, ze ulica ta najlepsze lata ma już za sobą (L.P.) to znajduje się w sercu starego miasta. Po odwiedzeniu 3 G.H. decydujemy się na pokój w Asia Holiday Lodge. może bez rewelacji ale za to tanio. Tego dnia stać nas jedynie na mały spacer i kolację w pobliskiej restauracji. Spacer muszę powiedzieć robi wrażenie, o krok od naszej ulicy rozciąga się Durbar Squer - duży plac z kompleksem świątyń i pałacem Hanumana. Jednak jesteśmy już zbyt zmęczeni by wędrować gdzieś dalej i odkładamy to na dzień następny -idziemy na zasłózony odpoczynek... /Łukasz/ cdn...

1 komentarz:

  1. Po długiej przerwie wracam do podróżowania z Wami! Widzę, że się wiele wydarzyło! czytam i czuję zawrót głowy:) Życzę aby sznur na dłoni Luiz dalej sprowadzał dobrą energię! Ja mam z Indii rupię do przyklejania na czole - chyba wrócę do porannego rytuału - 10 sekund z monetą ponad brwiami:) A u nas złoto, rudości, od paru dni słońce! Ściskam! Kasia J.

    OdpowiedzUsuń