czwartek, 28 października 2010

Varanasi po raz drugi

Z Chitwan wyruszamy o 9.30. Zakupujemy bilet turystyczny( po namowie faceta z guest housu- że niby tourist bus jest szybszy, wygodniejszy, nie zatrzymuje się co chwilę i co najważniejsze nie będzie problemu z połączeniem z granicy do Varanasi)i oczywiście jedziemy zwykłym ”ordinary bus”. Facet z g.h. mówił prawdę tylko co do ostatniej z rzeczy- z połączeniem nie ma problemu- autobus z granicy do Varanasi mamy po 3 godzinach czekania. Nad ranem następnego dnia, ni w ząb, ni w oko o 3.30 docieramy na bus stand w Varanasi. Postanawiamy przeczekać do 6-tej by nie płacić za 2 godziny nonsensowej nocy (noc hotelowa kończy się o 6rano). Zostajemy zatem na dworcu i obserwujemy budzące się życie. Hindusi oczekujący na dworcu śpią na ziemi, co chwile któryś niczym mumia powstaje i idzie w sobie tylko znanym  kierunku.  Wypijamy szklaneczkę czaiu z mlekiem, poczym obserwujemy biegające cichaczem  po stołach owej przydrożnej jadłodajni szczurki. Milutkie cwaniaczki są szalenie zwinne. Co parę minut odpieramy ataki rikszarzy, potem ich ignorujemy i stają się niewidzialni. To co najbardziej męczy to pytanie „Where are you come frome?” -from South AfricaJ.Zaczyna padać, przenosimy się pod dach dworca podobnie jak leżące obok krowy. Jedna z nich trzaska gówno. Podchodzi „strażnik dworca” i wygania krowy kijem wdeptując w soczyście miłe odcienie zieleni. Dobiega 5.30 postanawiamy wykonać jakiś ruch, chociaż zachwytom nie ma końca. Docieramy do Elvisa. Jak usłyszeliśmy z ust właściciela z dużym brzuchem o pseudonimie Lala -niestety Irlandczyk był zmuszony opuścić g.h, dlaczego? przemilczał-ale jest jeszcze ponoć w Varanasi. No cóż spotkanie nie było na 100% , pewnie znalazł jakieś lepsze lokum. To bazuje tylko na zmęczeniu turystów których wyłapują opłaceni przez Lale riksiarze oraz na legendzie rock’n’rolla nie prezentując nic z sobą więcej. Jest w prawdzie dach z tarasem (ale nie widokiem na Gange) na którym jest „restauracja” ale tak na prawdę można by przytulniej urządzić to miejsce, chociaż i tak daje odskocznie od zatłoczonych, głośnych ulic. No i może jeszcze kucharz jest dobry – to fakt. Ale to co  najbardziej przemawia za wyborem- to nie wysoka cena. Nasz pokój z przed 2 tygodni jest zajęty, otrzymujemy pokój po naszym znajomym. Śmiejemy się, że może jeszcze nasze drogi się skrzyżują i gdzieś na w plątaninie zaułków ujrzymy wiecznie rozpromienioną twarz faceta który od roku jest w podróży i pozostanie już tak do końca. Odpoczywamy, a potem po odespaniu paru godzin uderzamy na taras na kawę i Indian tea, oraz coś przekąsić. Siedzimy na dachu w błogim osamotnieniu i nadrabiamy notatki, czytamy. Nastaje późne południe i odwiedzamy Internet, potem już tylko piwko na dachu przy muzie z note booka. Nazajutrz podejmujemy decyzję, iż w ramach oszczędności odstępujemy od planu opłynięcia Gangesu łodzią (chcieliśmy z łodzi zobaczyć wieczorną ceremonię ognia na ghatach) i wybieramy się na wędrówkę po ghatach. Docieramy nad Ganges i jesteśmy zaskoczeni- wody ubyło o połowę! – odkryło się wiele schodów, które wcześniej leżały pod tonią, przybyło świątyń przybrzeżnych. Plany się rozrastają. Od jednej Izraelitki dostajemy zaproszenie na wieczorną projekcje filmu „Into the Wild”. Przed 18-tą trafiamy na Dasaswamedh Ghat , gdzie zajmujemy miejsca z dobrym widokiem na ceremonię tańca braminów z świętym ogniem. Zapada zmrok i przedstawienie się zaczyna. Pięciu braminów spożywa symboliczny pokarm, zaczynają się śpiewy,  a potem powolne ruchy z kadzidłami a następnie ogniem skierowane w cztery strony świata, ten sam rytuał powtarzają z sakralnymi wachlarzami, następnie oblewają się wodami Gangesu i ceremonia powoli dobiega końca. Wszystko trwa ok. 30 minut. Po zakończonej ceremonii wracamy z zamiarem udania się na projekcję. Maszerujemy krętymi uliczkami przy jednej z nich dobiega skądś transowa muzyka. Zaglądamy po schodach do świątyni i naszym oczom ukazuje się ołtarzyk z posągiem bóstwa. Trwa  kameralna ceremonia. Bierze w niej udział jedna kobieta w starszym wieku paląca łupki kokosa, trzech mężczyzn grających na talerzach, oraz jeden chłopak spełniający funkcję prowadzącego. Jeden z grających ma uśmiech na twarzy niczym w łagodnej ekstazie, drugi oblany potem wybija rytm coraz szybciej. Między nimi niczym szaman miota się z ogniem młody mężczyzna o hipnotycznym demonicznym wzroku, to przedzierając się między grającymi stając na wprost nas , to kładąc ukłony przy ołtarzu obrzuca go kwiatami- odnoszę wrażenie, że duch bóstwa wstąpił w ciało chłopaka. Z twarzy kobiety emanuje spokój i uśmiech, zaprasza nas gestem dłoni do środka, stoimy jednak na schodach, oniemiali z wrażenia, nie chcąc swą obecnością oderwać ich od nieba. Coś niesamowitego unosi się  w powietrzu bo po minucie zaczyna mi się udzielać bezpodstawne zadowolenie, które z czasem przeobraża się w stan bliski euforii. Zaczynam tuptać w miejscu, obok Japończyk który zajrzał na moment,też już się kołysze. Ta chwila przenosi mnie w inny wymiar, to właśnie jest zapomnienie, to właśnie jest drugie oblicze Varanasi- obok namacalnego dance macabre. Ten wieczór to chyba odpowiedź na nurtujące mnie pytanie -co takiego jest w tym mieście , że na początku się go nienawidzi a potem sprawia , ze nie chcesz go opuścić, ze wciąga jak narkotyk- to właśnie ta autentyczność, to pogodzenie się ze swoją materialnością i duchowością, zgoda materii z duchem niczym ekstatyczny taniec. Idziemy dalej, odwracam się w prawo i znowu się śmieję nie wierząc, to wieczór zaskoczeń- przy stole w g.h  Monalisa widzę twarz Irlandczyka. Teraz i on mnie dostrzega, wytrzeszcza oczy i woła do stolika. A więc tu, w Monalisie, w której 2 tyg temu przypadkiem wstąpiliśmy na kawę, nasze drogi  miały się jeszcze na chwilę spotkaćJ Wymieniamy się relacjami i otrzymujemy od niego sporą dawkę humoru. Odprowadza nas trochę w kierunku Elvisa i rozstajemy się na zawsze niezmiernie ucieszeni tym dziwacznym dniem. Jutro opuszczamy święte miasto a ja już za nim tęsknię. Rano udajemy się na wczesno poranny ostatni spacer wzdłuż ghatów- teraz kiedy woda opadła jest to już możliwe. Stare świątynie przy ghatach ,niektóre w podwórzach, które zaadoptowali ludzie na mieszkania, poranne kąpiele, pranie suszące się na schodach, golibroda wymachujący  brzytwą, stragany z jedzeniem, ofiarnymi  kwiatami do puszczenia w odmęty Gangesu, pływające dzieci, psy, małe szczeniaczki wygrzewające się w niedawno przygasłym ognisku (jak się dowiadujemy po chwili to nie palenisko tylko popioły kremacyjne, niepostrzeżenie bowiem wkroczyliśmy na drugi mniejszy Ghat gdzie odbywają się ciałopalenia). Wszechobecne krowy, łodzie i piękne zabudowania.Docieramy do ghatu  Manikarnika z wiecznie płonącymi stosami, omijamy go górą, jednak śmierć znowu przechodzi obok zaznaczając nam, że to jej teren. Przed nami po schodach schodzi mężczyzna z  białym suknem na dłoniach, sukno ma ślady krwi, w zawiniątku śpi snem wiecznym dziecko. Nad naszymi głowami unoszą się latawce. To już ostanie nasze chwile w tym  niesamowitym mieście. Zbieramy rzeczy i z wielkim żalem opuszczamy Varanasi udając się na dworzec kolejowy. cdn……     /Luis/ 

2 komentarze:

  1. Trochę się popłakałam przy tej opowieści. Tak...Varanassi jest niezwykłym miejscem...też tęsknię i chciałabym się tam
    przenieść choć na chwilkę. Może po to , by sobie o czymś ważnym przypomnieć...
    Dzięki za tę opowieść!
    ściskam
    Kasia jaworska

    OdpowiedzUsuń
  2. Na raz, dwa, trzy zamykamy oczy i sie przenosimy!!!Pozdrawiamy cieplo!!!

    OdpowiedzUsuń